Na lotniskach kawa smakuje inaczej.
Kiedy jadę "tam" pachnie oczekiwaniem, tęsknotą za przygodą i nieznanym. Kiedy wracam smakuje gorącym słońcem i rozleniwieniem.
Niedawno wróciłam z Majorki. Pierwszy raz widziałam, jak morze zlewa się z niebem i nie można dojrzeć tej delikatnej linii, gdzie się łączą. Wysokie góry, silny wiatr, bezkres wody. Sa Calobra - miejsce nazywane wrotami do raju, turkusowa woda, ostre kamienie, latarnia na Cap de Formentor, Palma de Mallorca z aleją drzew, portem i tapas. To uratowało te wakacje.
Bo było leniwie, rodzinnie i... mega konsumpcyjnie. Wiem, wiem, nie powinnam narzekać - duży ośrodek, baseny, blisko plaża, jedzenie podane rano, w południe, wieczorem, plac zabaw, mini-club, codziennie sprzątany pokój. Nie powinnam narzekać. Tylko, że kolejny raz przekonałam się z P., że to jednak nie dla nas, że tłumy wchodzące sobie na głowę, muzyka grająca cały dzień oraz świadomość ton marnowanego jedzenia psuje nam beztroskę i lekkość odpoczywania.
Wolimy - i za rok tak zrobimy - małe, kameralne miejsce. Z własną kuchnią i warzywami kupowanymi na lokalnym targu. Z rowerami, na których można jechać do pobliskiego miasteczka. Z plażą i morzem, które są nieoblegane. Z ciszą wieczorną. Z ludźmi, którzy mieszkają i żyją tam na co dzień.
Za rok kawa na lotnisku będzie pachniała nadzieją.