piątek, 20 września 2013

Wileńskie wspominki

Lubię planować wyprawy, wycieczki dalsze i bliższe samodzielnie, z mężem, z dziećmi. Pochylać się nad mapą, wyznaczać trasy i miejsca, które warto zwiedzić. Nie zawsze (a właściwie rzadko) są to te z pierwszych stron przewodników.

Lubię otwarte przestrzenie, załamania światła na polach, chmury za wierzchołkami drzew. Lubię przypatrywać się ludziom, ich codziennej pracy, uśmiechom, życiu zwykłemu.
Omijam obowiązkowe punkty, tłumnie odwiedzane muzea, kościoły i cmentarze.

Zazwyczaj, bo tym razem poszłam z prądem.

Wilno. Program dość oczywisty - cmentarz na Rossie, kościół Piotra i Pawła na Antokolu, mieszkanie Mickiewicza w Zaułku Bernardyńskim i oczywiście Ostra Brama. Zmieszaliśmy się z tłumem. W uszach słuchawki z audio-guidem, idziemy żwawym, marszowym krokiem, nie ma czasu na oglądanie się na boki.

Ale natura sama ze mnie wylazła.

Oto co z Wilna zapamiętałam najbardziej:

  • przepiękną pannę młodą, która z zamyślonym uśmiechem na twarzy wsiadała do samochodu w stylu retro, słońce igrało z jej białą sukienką jakby była spoza tego świata
  • biegnącą kobietę w obszernej, kolorowej, falbianiastej spódnicy, która przed cerkwią zatrzymała się, aby trzy razy uklęknąć i się przeżegnać - kolorowa plama na cerkiewnym placu
  • płacz dziecka polewanego wodą przy chrzcielnicy w jednej z wileńskich cerkwi
  • młodych, roześmianych ludzi klaszczących i bawiących się przy fontannie na jednym z głównych placów miasta
  • misternie rzeźbione postacie i figury w kościele Piotra i Pawła - dawno nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia
  • szerokie ulice, a na nich gwar







życie
po prostu





wtorek, 23 lipca 2013

Ziarenko grochu

Niektóre bajki są po prostu głupie!

I nie mówię tu o wszędobylskim Ben10, Monsters czy Teletubisiach - te w ogóle wykraczają poza kategorie tego, co można nazwać bajką, ale mam na myśli klasykę.

Dzisiaj przeczytałam dzieciom na dobranoc "Księżniczkę na ziarnku grochu" - co za fabuła! jakie przesłanie! Otóż - nie wiem, czy pamiętacie - książę nie mógł znaleźć żony, bo żadna z napotkanych dam nie wyglądała na PRAWDZIWĄ księżniczkę. Mama księcia wymyśliła teścik - dwadzieścia materacy, dwadzieścia puchowych pierzyn, a pod nimi maleńkie ziarenko grochu - która panna wyczuje ziarenko jest 100% księżniczką. I jeeeest! - jednej się udało: nie wyspała się, ale zachwycony książę taką niewyspaną chce za żonę. Marzenie się spełniło.

Moja córka (lat 7) kiedyś chciała być księżniczką. Dzisiaj na szczęście już nie. Może zrozumiała jakie są kryteria oceny. Może nie chce, by ktoś wystawiał ją na próby. Może woli się wysypiać.

Podobno bajki uczą. Podobno.

niedziela, 7 lipca 2013

Śniadania na plaży

Ostatnie dwa dni to była uczta małżeńska!
Wyjazd. Tylko we dwoje.

Wcześnie rano rozkładaliśmy koc na wydmach, kroiliśmy chrupiące bułki, wyciągaliśmy wędlinę, sery i  ostre rzodkiewki. Jedliśmy patrząc na chmury.
Potem był czas na czytanie (nie mogłam się zdecydować więc taszczyłam 2 książki papierowe, 3 miesięczniki i czytnik ebooków z 22 pozycjami;-), na rozmowy i milczenie, na przyglądanie się sobie, snucie planów i marzeń.
A wieczorem - czas na uciekanie przed komarami i smarowanie kremem po opalaniu wszystkiego co poparzone.

Uwielbiam takie krótkie małżeńskie wypady. Są intensywne w nic-nie-robienu, ale zamiast rozleniwiać dają siłę i energię do działania.

I nigdy śniadania nie smakują tak cudownie jak te z piaskiem między zębami.









czwartek, 4 lipca 2013

Szept

Cichy szept.

Jedynie na to było mnie stać wczoraj wieczorem. Resztką sił poprosiłam mojego Boga, aby spojrzał na mnie łaskawie i zatroszczył się o to, o co ja w żadnym wypadku zatroszczyć się nie mogę.

A dzisiaj sprawy w szalonym tempie zaczęły się wyjaśniać, porządkować, układać. Oczywiście w sposób lepszy niż w moich najśmielszych oczekiwaniach.

I wiem, od bardzo dawna wiem, że On właśnie taki jest.
Słuchający. Cierpliwy. Kochający.
Wiem, a jednak za każdym razem Jego miłość mnie absolutnie obezwładnia.

Dziękuję Ci Panie, że nie muszę krzyczeć, byś mnie usłyszał.
Że wystarczy cichy szept.

piątek, 28 czerwca 2013

Taki FLOW

Lubię swoją pracę.

Lubię pracować w domu. Obmyślać coraz ciekawsze ćwiczenia. Czytać o badaniach naukowych i społecznych, które potwierdzają lub zaprzeczają temu, co do tej pory sądziliśmy. Oglądać inspirujące filmy. Szukać nowych metod i sposobów dotarcia do grupy.

Lubię pracować na sali szkoleniowej. Oglądać przemianę. Słyszeć "łaaaaa... teraz to widzę inaczej..." albo: "mam się nad czym zastanawiać w drodze powrotnej do domu, nigdy o tym w taki sposób nie myślałem / nie myślałam" albo: "wdrożę to, już jutro, sprawdzę czy zadziała". Proces grupowy jest cudowny. Czas, kiedy ludzie mają okazję skonfrontować się ze swoimi przekonaniami o świecie, o sobie, o innych.
Moment, kiedy i ja mogę po raz kolejny nauczyć się czegoś o świecie, o sobie, o innych.

Ostatnio mam dobrą passę szkoleniową.

Flow.
Płynę.

Jest mi dobrze. Zatrzymam to.

wtorek, 14 maja 2013

Serce czy kalkulator?

Kolejny raz dochodzę do wniosku, że jestem z innego świata niż część populacji, z którą się stykam.

Na wieczornym spotkaniu usłyszałam dzisiaj wielokrotnie: "ale wie to Pani z wyliczeń matematycznych, analiz ekonomicznych czy mówi to Pani serce?"

No właśnie... serce...

Czasem bym je chciała wyrzucić w kąt. Skupić się tylko na twardych danych. Na precyzyjnych obliczeniach. Na faktach i konkretach. Bez interpretacji. Bez emocjonalnego zabarwienia. Czarne jest czarne, a białe jest białe. Tak mi się wydaje (czasami - na szczęście?), że wtedy byłabym bardziej pasująca do otaczającego mnie świata, do biznesu, do aktualnych trendów.

Tylko czy wtedy ja to bym była ja?

Chyba wolę jednak zostać z tym moim sercem. Czasem radosnym, czasem zatroskanym, zawsze czułym. Sercem, które boli i które potrafi śpiewać. Sercem, które odczuwa. Jest żywe.
I nie potrafi liczyć.

piątek, 10 maja 2013

Truskawkowy poranek

Dzisiejszy poranek rozpoczął się dla mnie dość wcześnie - już o 5:20 słońce nie pozwoliło mi spać.
Leniwie sięgnęłam ręką za łóżko w poszukiwaniu książki i już po chwili zatopiłam się w krainach Winterfell i Królewskiej Przystani. Na krótko.

Niecałą godzinę później do łóżka wpakował się syn. Myślałam, że na tradycyjne przytulanki, smyranki, pocałunki, ale wystarczyło mu, że zawtulinował się w moją rękę i słodko zasnął.
A potem niespiesznie wstała W. Miałyśmy czas na rozmowę przy czesaniu włosów, na wypatrywanie chmur za oknem i poszukiwanie podkolanówek.

Ruszyliśmy do przedszkola. W drodze puszczaliśmy bańki. Smyraliśmy się trawą za uszami.

A jak wracałam do domu... kupiłam przepyszne, przesłodkie, czerwone truskawki. Pachniały. Smakowały. Rozpływały się. Mmmm...
I tak pomyślałam, że właśnie taki poranek - leniwy, wiosenny, truskawkowy chcę zatrzymać. W sercu. W głowie. W żołądku ;)

No i jeszcze na zwieńczenie przedpołudnia wytęskniona kawa z M.
Absolutnie niczego więcej dzisiaj nie potrzebuję.

piątek, 26 kwietnia 2013

Turkusowy koc

Za mną bardzo pracowity kwiecień. Spotykałam się z wieloma osobami.
Dzisiaj siedzę na kanapie pod turkusowym kocem i staram się pomieścić przynajmniej niektóre z nich w mojej głowie i sercu.

- T., który niedawno został szefem. Pochłania wiedzę i uczy się z chwili na chwilę. Ma otwarte oczy, uszy i duszę. Szelmowsko się uśmiecha. Chciałby cały świat naprawić. I tylko czasem nie odbiera sms-ów, że obiad czeka.

- M., która z przerażenia zapadła się w krzesło, gdy siedzący obok niej G. wrzasnął: "proszę mi nie przerywać!", a potem dodał "jestem bardzo spokojnym i uprzejmym człowiekiem". Pod kocem byłoby jej cieplej.

- A., która przekonuje się, że "wielcy ludzie sprawiają, że czujesz się wielki, a mali, że stajesz się coraz mniejszy". A. starannie zaczyna dobierać osoby, z którymi rozmawia o swoim sercu.

- K., który wchodzi nocą na Kilimandżaro i błyszczą mu się oczy, gdy o tym opowiada.

- E., która nie lubi jakichkolwiek zmian, nie znosi urlopów i podróży i  nie wie, co mogłoby jej sprawić frajdę w pracy.

I jeszcze M. Moja ukochana Przyjaciółka. Dzisiaj miałyśmy usiąść przy kawie i chciałam zasłuchać się w jej opowieści, ale "zdzierała paznokcia" i leży otumaniona lekami na swojej kanapie pod innym kocem.
Jej brakuje mi najbardziej.

sobota, 20 kwietnia 2013

Ona

Znam ją już ponad 7 lat.

Początkowo tylko ze zdjęć, w większości czarno-białych. Pierwsze spotkanie twarzą w twarz - w szpitalu.

Od tamtej pory zbliżyłyśmy się, polubiłyśmy, pokochałyśmy. I uczymy się siebie każdego dnia.

Jest niepokorna. Buntownicza. Śmieję się - protestantka z krwi i kości.

Wrażliwa. Potrafi płakać ze wzruszenia oglądając timelapsy robione przez P.
Pochyla się nad każdym, kto jest słaby. Nad człowiekiem. I nad ślimakiem.

Ma w sobie witalność i chęć działania. Planuje ewangelizacje, budowanie studni w Afryce i imprezy plenerowe.

Lubi kolor różowy.
Mogłaby całe dnie spędzać na dworze.
Ciekawi ją Japonia i wszystko, co z nią związane.
Jeździ szybko (za szybko - jak dla mnie) na rowerze.
Tańczy, gdy tylko usłyszy muzykę.
Patrzy prosto w słońce.
I pyta: "jakie jest twoje marzenie?"

Nie znosi jajek, pająków w łazience i chodzić wcześnie spać.
Boi się huku - na pokazie wystrzałów armatnich uciekała gdzie pieprz rośnie...

Ma bardzo, bardzo dobre serce.
Ona.
Moja córka.

Jestem z niej dumna.

wtorek, 5 marca 2013

Dzisiaj jest takie ładne

Wciąż na coś czekamy. A dzisiaj jest takie ładne.

Prawie na początku każdego tygodnia napotykam teksty w stylu: "jeszcze tylko pięć dni do weekendu", "ogłaszam: poniedziałek odwołany", "byle do soboty".

Zastanawiam się ostatnio dlaczego weekend jest postrzegany jako czas lepszy niż codzienność poniedziałkowo - piątkowa. Od kogo/czego zależy nasz każdy dzień? Nasze bycie - życie?
To nasz czas. Żaden poniedziałek ani czwartek już nie wróci. A codzienność może być przecież taka cudowna.

Słońce. Wiatr. Deszcz. Chodzenie w kaloszach po kałużach. Poranne przeciąganie się. Lepienie bałwana. Śmiech dzieci. Opowiadanie bajek na dobranoc. Kawa z cynamonem. Rozmowa. Z przyjaciółką. Z nieznajomą. Jedzenie mandarynki. Czytanie. Przyglądanie się. Sobie. Światu. Pisanie. Tworzenie. Spacer. Bycie blisko. Smakowanie.

Nie chcę czekać.
Żyję. I we wtorek i w piątek i w środę. Każdego dnia.




poniedziałek, 11 lutego 2013

moja Stuhromania

Muszę się do tego przyznać... ogarnęła mnie Stuhromania :)

Zaczęło się niewinnie kilka lat temu od skeczu o pralce w wykonaniu Maćka Stuhra oraz obejrzenia Historii miłosnych w reżyserii pana Jerzego Stuhra. Potem, co czas jakiś, coś o nich przeczytałam, coś ich obejrzałam aż...

Najpierw poszłam do kina na Obławę (reż. Marcin Krzyształowicz) i zobaczyłam Macieja Stuhra (już nie Maćka) - tak dojrzałego, tak nieśmiesznego, tak przejmującego. Długo nie mogłam się otrząsnąć.

Zaraz potem do kin weszło Pokłosie (reż. Władysław Pasikowski) i ten film poraził mnie zupełnie. Nie chcę wracać do kontrowersji, które budził. Na mnie zrobił piorunujące wrażenie. Obnażył to, co w nas wszystkich najbardziej zwierzęcego i często prawdziwego - chęć władzy i dominacji. Chęć wydawania wyroków. Bycia sędziami wobec innych...
I w tym wszystkim Maciej Stuhr - prosty, naiwny, bezkompromisowy...
Jak bardzo bym chciała taka być.

Kilka tygodni później, pod choinką znalazłam książkę pana Jerzego Tak sobie myślę. Chodziłam wokół niej długo. Wiedziałam, że są to zapiski z czasu choroby i zwyczajnie bałam się unurzania w nieszczęściu, opisów dolegliwości itd. Nie doceniłam pana Jerzego. Przepraszam. Książka okazała się niezwykle mądrym i wnikliwym opisem rzeczywistości, która jest tuż za oknem. Autor odnosi się w niej do wydarzeń społecznych, politycznych (ach niechętnie) i przede wszystkim kulturalnych. Okrasza wszystko swoistym poczuciem humoru, anegdotami i dystansem. A choroba gdzieś się toczy w tle... Pan Jerzy pokazał mi, że i w zdrowiu i w chorobie można (a może nawet trzeba) przyglądać się nie tyle sobie, co właśnie światu.

Nic dziwnego, że szybko sięgnęłam po jego poprzednią książkę Stuhrowie - historie rodzinne. Poznałam w niej rodzinę pana Jerzego aż do trzeciego pokolenia wstecz. Doskonała lektura. Na tle wydarzeń historycznych widzimy rodzinę, dla której ważne są wartości, zasady, tradycja. W domu pana Jerzego Stuhra do dzisiaj stoją filiżanki z podobizną jego prababci i pradziadka, które prababcia dostała od męża na okoliczność narodzin ich pierwszego syna.
Czytając te książkę zrozumiałam, dlaczego Maciej Stuhr zagrał i w Obławie i w Pokłosiu. Po takim wychowaniu nie mogło być inaczej.

A dla zachowania równowagi i odprężenia obejrzałam ostatnio Listy do M. I zakochałam się w Maćku/Mikołaju na zabój! :)

Polecam!

piątek, 4 stycznia 2013

Dziewczynka taka jak my

"Będę walczyć. Jeżeli nie ja, to kto? Dziewczyny, które się boją, powinny walczyć ze strachem. Nie zamykajcie się w swoich sypialniach" - takie słowa napisała na swoim blogu Malala Yousafzai, 14-letnia dziewczynka, która walczyła o prawa kobiet do edukacji w Pakistanie.

9 października została postrzelona w głowę przez talibów, którzy uznali ją za śmiertelnego wroga propagującego zachodnie wartości.

Malala była ostrzegana przez talibów. Grożono jej śmiercią jeśli nie zaprzestanie swojej działalności.
Ale ta mała, odważna dziewczynka nie wycofała się. Czy się bała? Tego nie wiemy. Ale nie zaparła się swoich ideałów, choć pewnie nikt nie miałby jej tego za złe.

Zastanawiam się na ile my dzisiaj jesteśmy gotowi ostać się w swoich przekonaniach.
Mieszkamy w bezpiecznych krajach, gdzie nie toczą się wojny z ciężką amunicją, gdzie nikt nie prześladuje nas za to, w co wierzymy. A jak łatwo nam się sprzeniewierzyć (choćby przez zaniedbanie, przemilczenie, odwrócenie głowy) - samym sobie, swoim wartościom, temu co deklarujemy, że jest dla nas ważne.
Jednocześnie - jak łatwo skaczemy sobie do gardeł w sprawach błahych i nieistotnych - wystarczy spojrzeć na scenę polityczną albo bliżej: posłuchać rozmów prowadzonych w zaciszu "domowych ognisk".
Tracimy czas i energię na konfrontacje, które w szerszej perspektywie nie są ważne, a brakuje nam ich już na to, co może zmieniać świat. Na lepsze.

Malala przeżyła. Nie wiadomo dzisiaj jakie spustoszenia w jej organizmie dokonały kule zamachowców.

A jeśli nie ona, to kto? Może...

wtorek, 1 stycznia 2013

Zwolnijmy :)

Początek roku. Od jutra znowu będą gonić nas terminy, ważne sprawy, niedokończone projekty, umówione spotkania. A może by tak...

A może by tak nieco zwolnić? Zatrzymać się? Przyjrzeć, czego nam potrzeba tak naprawdę, a nie co wydaje nam się, że byśmy chcieli albo czego oczekują od nas inni?

Czytam właśnie książkę Pochwała powolności. Autor (Carl Honore) opisuje przyczyny przyspieszenia tempa życia na świecie i poszukuje recept na jego spowolnienie. Opowiada m.in. o sali konferencyjnej, w której widnieje napis "Zaczynamy, kiedy jesteśmy gotowi" - bardzo mi się spodobał, zwłaszcza ze względów zawodowych ;-)

Ale na poważnie: czy nie byłoby wspaniale, gdybyśmy częściej rozpoczynali nasze działania wtedy, gdy czujemy, że to najwłaściwszy moment? Nie poganiani przez innych, nie pospieszani przez samych siebie? Gdybyśmy odkryli własne tempo?
Czy nie byłoby wspaniale mniej skupiać się na "powinnościach", a więcej na tym, co ważne i istotne? Może wtedy znaleźlibyśmy czas na pochylenie się nad drugim człowiekiem, wysłuchaniem jego historii a nie zbywalibyśmy innych kilkoma prędko wypowiedzianymi słowami?
Czy nie byłoby wspaniale cieszyć się zwyczajną-niezwyczajną-codziennością?
Może zrobilibyśmy wtedy w życiu mniej rzeczy, ale byłyby one bardziej wartościowe?

Kochani,
na Nowy Rok życzę sobie i Wam , abyśmy żyli dobrze - choć niekoniecznie szybko.