Lubię czytać. Nie, nie tak - uwielbiam czytać. Nie wyobrażam sobie dnia bez choćby jednej strony. Nawet w największym pędzie, zamieszaniu, gonitwie czytać muszę.
To taki wewnętrzny imperatyw.
Czytam różnie - czasem szybko pochłaniając kolejne akapity, czasem delektując się każdym słowem. Czytam książki zawodowe, obyczajowe, historyczne, reportaże. Poznaję ludzi. Zwiedzam świat.
Wyobrażam sobie zapachy, dźwięki, kolory. Powstają z przeczytanych słów.
I dlatego chyba nic dziwnego, że wolę książki od filmów.
Wczoraj przekonałam się o tym po raz kolejny.
W weekend zaczytałam się w książce Jonasa Jonassona "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął". Śmiałam się w głos poznając kolejne przygody i refleksje dziarskiego staruszka. Postanowiłam przedłużyć sobie lekką przyjemność oglądając film i... no właśnie, może gdybym nie czytała to bym się świetnie bawiła, ale przepaść między książką a filmem jest tak wielka, że film wydał mi się koszmarnie nudny i bez polotu. I podejrzewam, że gdybym najpierw go obejrzała, to na pewno nie sięgnęłabym po książkę.
Dlatego zasada - najpierw książka, potem film, w moim przypadku wydaje się być niezachwiana.
A przy okazji polecam do przeczytania:
- Elizabeth Gilbert "Botanika duszy"
- Tomek Michniewicz "Swoją drogą"
- Miłosz Brzeziński "Głaskologia"
- Arturo Perez - Reverte "Mężczyzna, który tańczył tango"
Zawsze lubię gdy polecasz książki...
OdpowiedzUsuń