Wyjechaliśmy zmęczeni, bardzo zmęczeni. Ostatnie dni dały nam mocno w kość, trudności i nieprzewidziane okoliczności piętrzyły się na każdym kroku.
Spakowaliśmy się szybko, zapominając kilku podstawowych rzeczy (o czym mieliśmy się przekonać około 21.00, z dala od otwartego czegokolwiek) i ruszyliśmy nad morze.
Obudziliśmy się w piękny sobotni poranek (nasz rocznicowy - 11 lat temu ślubowaliśmy sobie miłość i wierność), za oknem wysokie sosny, słońce wkradające się do naszej sypialni i dzieci już gotowe do zabawy. Niespieszne śniadanie i morze. Morze, ogłuszające fale, ciepłe promienie na skórze, piasek pod stopami, pod koszulką, we włosach, wszędzie.
Dwa dni rozkoszy nic-nie-robienia, czasu dla córki i syna, rozmów z mężem, takich poważnych i takich śmiesznych. Naszych.
Refleksja pierwsza - gdybym miała raz jeszcze wybierać, wiedząc to, co wiem dzisiaj - bez zastanowienia powiedziałabym ponownie "tak". Jestem absolutnie wciąż i wciąż zakochana, każdego dnia mocniej.
Refleksja druga - lubię być wylogowana, bez włączonego telefonu i podłączenia do sieci. Mam wrażenie, że dopiero wtedy toczy się prawdziwe życie.
Refleksja trzecia - dla mnie prościej znaczy lepiej, a mniej znaczy więcej. Minimalizm ma we mnie wiernego sojusznika. Ale o tym następnym razem.
Wróciliśmy spokojniejsi. Z dystansem. Z planami.
Wspólne wyjazdy - to lubię.
Odmieniają codzienność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz