Ostatnie dwa dni to była uczta małżeńska!
Wyjazd. Tylko we dwoje.
Wcześnie rano rozkładaliśmy koc na wydmach, kroiliśmy chrupiące bułki, wyciągaliśmy wędlinę, sery i ostre rzodkiewki. Jedliśmy patrząc na chmury.
Potem był czas na czytanie (nie mogłam się zdecydować więc taszczyłam 2 książki papierowe, 3 miesięczniki i czytnik ebooków z 22 pozycjami;-), na rozmowy i milczenie, na przyglądanie się sobie, snucie planów i marzeń.
A wieczorem - czas na uciekanie przed komarami i smarowanie kremem po opalaniu wszystkiego co poparzone.
Uwielbiam takie krótkie małżeńskie wypady. Są intensywne w nic-nie-robienu, ale zamiast rozleniwiać dają siłę i energię do działania.
I nigdy śniadania nie smakują tak cudownie jak te z piaskiem między zębami.
Piękny wpis. Ja też uwielbiam takie wypady, choć są dosyć rzadko. A najbardziej lubię to, że własnie w takich chwilach jesteśmy najbardziej sobą, bo sprawy świata nie rozpraszają uwagi.
OdpowiedzUsuń